poniedziałek, 21 lutego 2011

znowu się krzątam

po pustym mieszkaniu. Na razie wszystkie moje wysiłki skupiają się na tym, aby dobrze się poczuć. Momentami nawet doprowadzam się do pożądanego dobrego samopoczucia. Na razie najlepsze co osiągnąłem to zażycie ulubionej tabacznej mieszanki i słuchanie muzyki z zamkniętymi oczyma. Ale czy emocjonalne wahania mogą być celem samym w sobie? Cykliczność jest naturalnym porządkiem świata, ale nie umiem dostrzec w niej celu. Lektura Siddharty Hessego tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu. Dygresyjny charakter moich myśli nie pozwala mi nawet na stworzenie spójnego przekazu. Co gorsza takiego, nie mogę uznać go za sensowny i  wnoszący cokolwiek dla innych.

Myślę, że lektura książki "Kandyd, czyli optymizm" byłaby dla mnie bardzo pożyteczna ze względu na wnioski, jakie wysnuwa. Niestety, miałem okazję wysłuchać prezentacji streszczającą przekaz w niej zawarty, co skutecznie zniechęca mnie do czytania wspomnianego dzieła Woltera. W każdym razie jestem na etapie wiary w to, iż praca może okazać się niebywale pomocna w zaakceptowaniu pesymistycznej wizji świata, jaką egzystencja serwuje ludziom refleksyjnym.

Obejrzę zaraz jakiś ładny film. Mówiąc ładny, wcale nie myślę ładny. W zasadzie nie powinienem był czegokolwiek myśleć, bo zdecydowanie nie mam zamiaru oglądać filmu, który już widziałem. Tak naprawdę chciałem obejrzeć Dług Krauzego.

Się uspokoiłem.

niedziela, 20 lutego 2011

Doskonale poczułem się dopiero słuchając Slinta

i podlewając kaktusa.

Chyba jednak nie jestem zbytnio społeczną istotę. I nie chodzi nawet o problem socjalizacji. Butnie stwierdzić muszę, że dawno go nie doświadczyłem. Sprawa zasadza się w zupełnie innym miejscu. Dopiero obecność innych, nawet miłych mi ludzi, powoduje nasilenie się ciężaru egzystencjalnego i zanikanie poczucia sensu. Esencjonalnego przeżycia z tego gatunku doświadczyłem na zeszłorocznym koncercie the Flaming Lips na off festivalu.

Koncert stanowiący niejako ziszczenie utopijnej dotychczas wizji powszechnego dwugodzinnego szczęścia, okazał się jedną z większych mentalnych tortur, jakich dostąpiłem. Na wyrost trochę to stwierdzam, aczkolwiek sądzę, iż nie z woli przypadku właśnie tę sytuację zapamiętałem. Najpewniej rozchodzi się o moją wybitnie zaskakującą, wręcz prowokacyjną interpretację tego powszechnie wychwalanego wydarzenia.

Nie mam pojęcia, jak zespół tego dokonał, ale fontanna balonów, konfetti, trochę tancerzy, jakieśtam wizualizacje i muzyka na poziomie przeciętny+ wywołała niesamowitą euforię u tłumu, rozumianego jako każdą jednostkę z osobna. To właśnie podczas tej fiesty kolektywnie egoistycznej radości, najlepiej dało się poczuć autonomię jednostki. najlepiej.

Ciężko, ciężko się istnieje, także ciężko, ciężko piszę. Porządki w głowie robię.

Zamknąwszy dygresję, lepsze bądź gorsze wnioski odnośnie mojej osobowości wyciągnę. Niebywale trudno jest mi podzielać nastrój grupy, w której się znajduje. To ludzka radość jest tym, co uświadamia mi jej ulotność. Negatywne natomiast emocje u innych zwykły budzić u mnie nieuzasadnioną radość, poczucie absurdalności ludzkich udręk i mąk. Mam szczerą nadzieje, że nie wynika to z wrodzonego złorzeczenia względem kogokolwiek. Chyba właśnie z wymienionych powodów trochę panicznie lgnę do wszystkich, którym nieobca jest prawdziwa trwoga. To w niej można się jednoczyć, a ta ekstatyczna radość, dopadająca mnie od czasu do czasu, jest niczym innym, jak jej pochodną. Czymś w rodzaju przeeksploatowania. G'woli jasności, jestem doskonale świadom, że czerpię tutaj, plagiatuję, a najprawdopodobniej degeneruję tutaj założenia znanych filozofów z szeroko pojętego nurtu egzystencjalnego. Mam nadzieję, że w moim lgnięciu, intymności nie stanę się nikomu ciężarem. Wyrażam ją, gdyż odniosłem smutne wrażenie, iżbym odsuwał się od klasyka: "boję się obcych ludzi". PAMIĘTAMY.


do jakiego stopnia zdecydowanie i zaparcie w realizacji potrzeb jest usprawiedliwione? czy bezwzględnie należy unikać ścieżki egoizmu?
którędy droga?