sobota, 31 stycznia 2015

Rozwój

Dżdżysty. To słowo poznał z ilustrowanego elementarza, dobrze już po tym, gdy osiągnął samodzielność czytelniczą. Mieszkał wtedy na parterze, doskonale pamięta przyglądanie się trawnikowi za oknem. Nie był on właściwie w żaden sposób szczególny, przyjemności dostarczała chyba po prostu świadomość bliskości roślinek. Dyskretnie, ale dobitnie oddawał ten kawałek zieleni aktualną sytuację pogodową. Trochę gęściej, trochę rzadziej, jesień, zima, wiosna, lato. Niewiele więcej fenomenów meteorologicznych był w stanie wyróżnić, niewiele więcej przychodzi i mi dzisiaj do głowy.
Wtedy akurat padał deszcz. Sobotni, najpewniej, deszcz, bo niedziele jakby z definicji nie niosły ze sobą nic atrakcyjnego. Chyba nikomu nie będzie dane rozstrzygnąć czy to urodziny sera tak bardzo obrzydziły zupełnie nieregularne wstawanie tylko po to, żeby zaraz uklęknąć, czy wręcz na odwrót. Ale to musiała być deszczowa sobota, jedna z tych, gdy wszystkie klocki zaangażowane były w jakieś większe konstrukcje, a uwagi rodziców o nadmiarze telewizji przerodziły się w poczucie obowiązku w możliwie silnym sensie. Zwycięstwo nie do przecenienia, sięgnąć po książkę-pogromcę co po niektórych kolegów, którym zwykł pomagać wiązać buty, a dla których najlepszymi żartami były te o bąkach, na łące rzecz jasna latających. Powrót do elementarza, gdy ten nie obiecywał już żadnych nowości był prawdopodobnie jedynym autentycznym starciem z kategorią nudy, na długo przed tym, gdy po raz pierwszy zasłyszał, że człowiek inteligentny się nie nudzi.
Bo polski alfabet na Z się nie kończy. I tak wśród źdźbeł i dżemów natrafił na słowo, którego nigdy w mowie czy w piśmie nie przyszło mu użyć. Obudziło skojarzenia z nienachalnie słodką kroplą wody spijaną z fantazyjnego liścia jakiejś nieoznaczonej rośliny. Dzisiaj też tak sobie o nim pomyślałem. Ten komfort zgłębiania wszerz, tak dawno już niedostępny.