Z 4 tanich długopisów ostał mi się tylko jeden. Reszta wylała, więc najwyższa pora brać się do rzeczy. Będzie o nawykach tytoniowych w Rosji, a właściwie to moich nawykach tytoniowych, tyle że w Rosji.
Dostałem jego adres email sporo wcześniej, ale zlałem temat. Organizowanie za dwie osoby to już sporo roboty, po co trzecia. Podróż zweryfikowała moje przypuszczenia - bez większych ekscesów dotarliśmy na miejsce. Pierwsza noc w akademiku utwierdziła pociągowe przekonania - tu się nie sypia wygodnie. Dotarliśmy w okolicach 4:30: zimny prysznic, długo Bader, ćwiczenia fizyczne i w końcu Bader do końca dopiero pozwoliły mi usnąć. Tu się nie będzie spać, łóżka tylko będą potwierdzały oczywiste: czy ze skrajnie sztywnej drewnianej dechy, czy z przesadnie rozciągniętych sprężyn zgodnie będą jakby przekrzykiwać to konieczne minimum snu: przyjechałeś tu żyć, nie umierać (choć mogło ci się wydawać na odwrót). Istotę snu jednak uchwyci dopiero kto inny. Nieśmiałym głosem, ze swoim zajebiście śmiesznym i uroczym niemieckim akcentem powie, że jemu
ocien' nrawitsja spat' na plaży. Krótkie zdanie, sporo śmiechu. Nie mojego, ale to nieważne. Oto istota gier językowych: nie próbować powiedzieć więcej niż się potrafi, zgrabnie napierać na swoje granice. On to załapał.
On zmaterializował się, gdy w drodze nad jezioro zrobiliśmy przystanek, żeby kupić Silvio papierosy. Prosił o 3 paczki. Węsząc podstęp i sobie wziąłem dwie na zapas. Jak się później okaże - najzupełniej słusznie. Obkupieni w papierosy wróciliśmy do babskiego autka, które, hren jewo znajet paczemu, pomimo prawostronnego ruchu, kierownicę miało po prawej stronie. Mijając coraz rzadsze zabudowania resztę drogi spędziliśmy na koślawych z mojej strony próbach rozmawiania po rosyjsku i koślawych z ich, Maszy i Loli, strony próbach rozmawiania po angielsku.
W obozie oddano nas, mnie i P, w ręce D, który zobowiązał się oprowadzić nowych po miejscu, gdzie przyjdzie im spędzić dziesięć najbliższych dni. Około dwudziestu domków ustawionych w rzędzie, w domkach dzieciaki pełne groźnych spojrzeń, przed domkami jacyś frajerzy w koszulkach 'szkoła liderstwa'. Koszulki, rzecz jasna, po rosyjsu. Patrzcie, umiem cyrylicę. Obejrzeliśmy krany, kible obejrzeliśmy. Pierwsza skucha: to klasyczna latryna. Żeby zamaskować, jasno wypisane na mojej twarzy zmieszanie, skłamałem, że byłem harcerzem i to dla mnie normalka. D się uśmiał, do dziś nie wiem czemu. Luźny strzał: scout to dla niego dziewczynka z ciastkami, dlatego chichotał parafrazując mnie: "so you were a
boy scout?".
Potem się jakoś rozmyło, w końcu wyprosiłem swoją drogę na szluga. Silvio Ci pokaże. Zrobił to ochoczo, ale jak się okazało, gówno wiedział na temat tego, gdzie palić można, a gdzie nie. Już przy drugiej fajce nakrzyczał na nas dziesięcioletni dzieciak. Zanim zorientowaliśmy się, że mówi do nas
nielzja suda kurit', zgasiliśmy papieroski, bo w końcu
nielzja przy dziecku
kurit'. Ale zaprowadził nas pod samą bramę, gdzie czekały 3 łaeczki, kosze na śmieci i quasi-miejsce na ognisko, które również pełnić będzie rolę kosza. Nieopodal stała wiata, tak na 4-6 osób, z której oczywiście korzystaliśmy w razie deszczu, ale tylko intensywnego, nie idzie w końcu w Rosji być leszczem.
Skumaliśmy się bardzo szybko. Na tyle szybko, że nawet nie zdążyłem poczuć momentu, w którym zacząłem go lubić. Może lubiłem go od zawsze. Większość wolnych chwil spędzaliśmy we wspomnianym miejscu, wspólnie niezdarnie próbując odpowiedzieć na pytania spotkanych tam palaczy. Szybko chłonęliśmy nowe zwroty:
U was jest zażygalka, pajdiom pakurim, może jeszo odna? Czasem pozwalaliśmy sobie na archaizmy, ot dla odmiany:
Dajtie, pażałusta, mahorku! Ale to tylko, gdy nuda doskwierała. Nie co dzień w końcu można zgrywać jakiegoś nieokreślonego łagiernika z zasłyszanej pieśni, który przez cały utwór próbuje zrzucić żelazne kajdany, bo w pośpiechu uciekał i nie ogarnął tego wcześniej.
Kiedy padało to przedostatnie, zawsze była tylko jedna odpowiedź:
da, kanieszna. Podobnie jak na pytanie czy mamy papierosa. Zawsze mieliśmy. Byliśmy tam królami papierosów. Jako gościom z zagranicy przysługiwało nam pierwszeństwo w zamówieniach na zakupy z pobliskiej wsi lub odległego miasta, jeśli ktoś już się do niego wybierał. Nieważne czy chodziło o papier toaletowy, którego nigdy nie było w miejscach publicznych, browary, których zawsze brakowało, bo kto nie lubi wypić browara czy właśnie papierosy.
Papierosy zawsze miały pierwszeństwo. Papier dosyć szybko nauczyliśmy się podkradać ze stołówki bądź wypraszać od dzieciaków, które dobrze wiedziały jak jest. A browary? Można się przecież dobrze bawić bez alkoholu. Choć bez nich na pewno dużo mniej żartów z tego jak ktoś rozleje czy radości z chowania ich w naprędce, gdy któreś dziecko, w ramach bezsenności, postanowiło złożyć wizytę w domku opiekunów. To właśnie tam zawsze kończyliśmy: po bani - rosyjskiej saunie, gdzie panie raczej się nudziły, a panowie swe nagie ciała okładali wienikiem z gałązek młodej brzozy. Również po długich partiach debla, a przy dobrych wiatrach - także wariata. Obowiązkowo krzywa siatka i ktoś grający ręką, wcale nie odpadający jako pierwszy. Kończyliśmy tam również po grillu z kiełbaskami i piwem wespół z obozem liderów, skąd uciekaliśmy przedwcześnie, gdy zaczynali śpiewać piosenki, które lubili, a nikt nie znał albo takie, które wszyscy znali, a nikt nie lubił. Niezależnie co kończyliśmy, zawsze kończyliśmy w karty. Najpierw nie śmiało w głupka, by potem rozegrać się w
sto adno. Długa to była gra, czasami robiła się nudna, szczególnie gdy ktoś zbyt częśto kończył na damę, nie daj Boże pik, odejmując tym samym 40 punktów ze swojego konta. Ale zawsze dogrywaliśmy partię.
Gdzie się jednak zwykło kończyć, tam też się czasami zaczyna. Tam właśnie ją poznałem. Sprzedałem przydatne info odnośnie podróży koleją transsyberyjską, którą jako jedyny w anglojęzycznym gronie miałem już za sobą. Była to rada na temat tzw. sanitarnych zon. Żeby dodać sobie wiarygodności, wzbogaciłem radę o anegdotę. Szło to mniej więcej tak.
Bo sanitarna zona to taka instytucja w rosyjskiej kolei, że zamykają kible na jakiś czas przed i po wjeździe do miasta. A ja dopiero co wypiłem piwo z żołnierzem.
I tu śmiech współtowarzyszy zniechęcił mnie do opowiadania finale grande historii. Rzeczowo rzuciłem tylko, że dreptałem tak około dwóch i pół godziny, co szybko zostało podchwycone jako stały motyw żartów, gdy którykolwiek z panów opuszczał karciany stolik, by załatwić swoje potrzeby za domkiem. Bo panie chodziły do odległej toalety, ale nie tak znowu często, bo piwa nie piła. Jedna - alergia, druga nie lubi.
Dużo było żartów wokół tego sikania, a co gorsze - narastały, by w kulminacyjnym momencie zaproponować ugaszenie mnie w sposób pionierski, bo za blisko ogniska siedziałem. To był potężny cios, ze dwie godziny chodziłem po lesie rozważając czy oby na pewno nie powinienem był ich o to poprosić. Ale kiedy wróciłem, wszyscy chcieli się już zbierać i właśnie mi zaproponowano zaszczyt pionierskiego gaszenia ogniska.
Dawai, ruska tradycja. I wszystko było już w porządku.
Dużo też było żartów o naszym paleniu i od palenia uzależnieniu. Rosjanom jednak szybko się przejadły, w końcu niepalenie jest tam rzadkością, a i każdy z obecnych prawdopodobnie palący epizod w swoim życiu miał. Co innego ona, z kraju w którym ludziom w głowach się przewraca od dobrobytu, a przynajmniej tak mówią ludzie, co niejeden kraj widzieli. Bo w Austrii na stopa ponoć najtrudniej. Rozpłakać się ponoć można, a każdy wie, że autostopowicze raczej miękcy nie są. Podobnie jak ja. Ale wychowana przez młodych rodziców podobnie jak ja, bo do twardzieli przynajmniej ja nie należę. I na tym podobieństw koniec, może tylko zgoda w kwestii sympatii do suszonych kalmarów przełamała niekończące się niezgody. Śmiała się długo z naszego wychodzenia na fajkę w każdej, choć częściowo, dogodnej chwili. Ale długo nigdy nie trwa wiecznie. Palić, nie zaczęła palić, ale kończąc obiadową dyskusję, bo przy obiadach zawsze byliśmy we trójkę najbardziej wytrwali, zapędziła się z nami, za nami do naszego królestwa i wyjść nie mogła z podziwu ile osób w tych okolicznościach poznaliśmy. Zasadniczo powiedziała, że wyjść nie może z przerażenia, ale przecież na jedno wychodzi. Od tamtej pory nie krępowałem się już prosić o pomoc w tłumaczeniu. 5 lat studiów dawało jej solidną przewagę, ale z niemałą satysfakcją pozostałem jedynym łapiącym wulgarne żarty. Chociaż brzydkie słowa pokojowo dzielić możemy ze wschodnimi braćmi.